Przejdź do głównej zawartości

Hello darkness...


Dzisiaj zdałam sobie sprawę, że jestem całkiem sama. Sama w bólu i cierpieniu, sama w chorobie, sama z moimi demonami przeszłości, sama ze swoją niedoskonałością, sama z resztkami nadziei, sama na tym świecie. Choć mam rodzinę, męża, małe dziecko to jednak jestem samotna jak cholera. 

Próby komunikacji z mojej strony są totalnie ignorowane, moja wcześniejsza nadzieja to był żart, przedłużenie nieskończonego cierpienia i powolnej śmierci mojego ducha. Czy tak wygląda dorosłość? Taki jest mój koniec i przeznaczenie? Chciałam tylko w życiu kochać i być kochaną, ale nie dane mi było tego zaznać. Począwszy od czasów dzieciństwa, gdzie moi rodzice patrzyli egoistycznie zawsze na siebie, na swoje niewygody, niepowodzenia i rozczarowania. Możliwe że patrząc na mnie, myśleli że jestem ich ucieleśnieniem? Niewykluczone. 
Co ja sobie myślałam wchodząc w związek? Że ktoś nagle będzie oczarowany mną i pokocha mnie taką jaką jestem? Że jako dorosła kobieta spotkam kogoś kto pozna mnie od zera i okaże się że jednak zasługuję na odrobinę opieki, uwagi, troski i poprostu będę dostawać to co sama jestem w stanie ofiarować i myślałam że też na to zasługuje? Myślałam że kiedyś wróci do mnie to co od siebie daję, że pomoc jaką zawsze gotowa byłam nieść innym jest czymś naturalnym i jakieś dobro istnieje, bo niemożliwe jest by na jedną osobę spadało tyle cierpienia, zła i ono nie przemijało. No, do cholery! Myślałam że będzie jakaś równowaga lub chociaż mała różnica, no nic z tych rzeczy. Nie ma tej chwili by zza chmur wyjrzało słońce, ciągle napierdala grad, deszcz i wieje chłodem. Mi już brakuje pomysłu jak jeszcze mogę się chronić przed tą niepogodą, co jeszcze muszę na siebie ubrać by nie czuć już do samej kości tego jak jest mi zimno. 
Pozostało mi kilku przyjaciół, jednak nie mam im już nic do zaoferowania, nie mam sił na bycie już ich podporą, nie chcę ich nigdy zawieść dlatego zaczynam się alienować, bo udawać że u mnie jest ok to też ciężka robota. Wiem że oni oferują mi pomóc i dobre słowo, jednak ja nie potrafię ciągle brać, ciągle mówić im prawdy jak jest mi źle. Kto chciałby tego słuchać? To zniechęca, to nie rokuje na nic trwałego. 

Za duże nadzieje pokładałam w miłości mojego życia, za bardzo go idealizowałam oraz uczucie jakie nas łączyło. Dlatego ciosy z jego strony tak mnie bolały, były dla mnie wręcz nierealne jak zły sen, próbowałam wypierać pewne słowa i czyny. Ciągle karmiłam się nadzieją, a przed oczami miałam mgłę którą stworzyła mi wybujała empatia oraz litość. Gdy do głosu dochodziła racjonalna strona, to była ona gaszona jak kiep - przez tą idiotkę Litość która tłumaczyła wszystko co złe od niego, tym że sam miał ciężko i należy mu się zrozumienie - że on też zasługuje na szczęście i bycie kochanym. Ciągle liczyłam na to że się zmieni, że doceni, że będzie jak wtedy gdy spacerowaliśmy po ulicach Krakowa, nie szczędząc sobie czułych gestów, ciesząc się jak głupki z własnego szczęścia i mając gdzieś która jest godzina, co będzie jutro. Za każdym razem gdy przychodziła dobrze znana mi Rozpacz i mówiła "chyba już pora to skończyć, już nic dobrego się nie wydarzy" to miałam po chwili wszystkie dobre chwile przed oczami - jak piękny film, do którego ciągle chce się wracać. To on dawał mi nadzieję, że któregoś dnia znów uda mi się przeżyć to, że mąż przebudzi się, złapie mnie za rękę i weźmie na randkę, przytuli mnie później i powie że to był zły sen, że nie będę już nigdy szła sama, nie będę mieć powodu do płaczu i nie poczuję już tej pustki oraz nieszczęścia. 

Dzisiaj nie umiem sobie już nawet odtworzyć tego filmu - mojej wieloletniej mantry. Nie mam siły by znów sobie zadawać cierpienie wizją szczęśliwego, stabilnego i ciepłego związku. Pisząc to, wiem że czeka mnie już nic - jedynym pewnym elementem jest jedynie śmierć. Nie umiem nawet się zmotywować wspaniałym dzieckiem jakie udało nam się powołać na świat, bo wiem że ono już jest skrzywdzone widokiem nieszczęśliwych rodziców, którzy nie przekażą poprawnych wzorców, nie pokażą jak wygląda zdrowa relacja dwojga ludzi. Mam okropne wyrzuty sumienia, bo negowalam czerwone flagi jakie pokazywał mi od początku mąż. Myślałam że skoro jesteśmy jeszcze młodzi to jeszcze dojrzejemy i zmienimy się na lepsze, że on również zacznie być mężczyzną. Zacznie dbać o swoje zdrowie, o wygląd, wyrobi sobie jakiś charakter i będzie bardziej dojrzały. Zamiast tego tylko pogłębiły się wszystkie wady, doszły kolejne których przez pierwsze lata nie było. Starsze pokolenie pewnie by chwaliło, że jak mąż nie bije i nie pije to gites jest, ale to nie jest przepis na sukces w małżeństwie. 

Brak chęci do rozmowy, zaniedbywanie roli męża, obniżenie totalne własnej higieny oraz dbania o wyglad, brak inicjatywy, zero wsparcia, chamskie odzywki oraz poakzywanie nerwów, zaniedbywanie obowiązków domowych lub robienie ich na odpierdol, notoryczne kłamstwa, pornografia która doprowadziła do rozpadu pożycia, impotencja powiązana z ogromnym nałogiem do fajek, brak szacunku, uzależnienie od telefonu, przekładanie mniej istotnych rzeczy nad rodzinę czy uznanie naszego małżeństwa za pewnik - to tylko wierzchołek góry lodowej. 

Sama nie jestem bez winy, w końcu każda akcja ma swoją reakcje i jak kiedyś nawet nerkę bym oddała - jak nie własne życie dla tego człowieka, bo tak go kochałam - tak teraz wiem że sama poszłam w dół. Przy nim sama przestałam dbać o swoją formę, zaczęłam traktować go z wzajemnością co nakręca obecnie negatywne emocje i ostatecznie to ja cierpię - bo on i tak ma wywalone jak miał wcześniej. I zdaje sobie sprawę jak to wygląda ze punktu osoby postronnej, dlatego uznaję to jako moją klęskę. Sprawia to, że nie jestem w stanie już dłużej żyć, nie mam siły walczyć też z chorobą, która wywołuje u mnie ogromny ból, chcę być w końcu egoistą i odejść tak definitywnie. Nic nie osiągnę, nic nie jestem już w stanie dać ani światu a tym bardziej własnemu dziecku. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Trzydzieści kilka lat

Trzydzieści-kilka lat Niczego nie dokonałam Trzydzieści-kilka lat Żadnych na przyszłość planów Trzydzieści-kilka lat Żadnych ideałów Tylko Iggy Pop miałby szansę Trzydzieści-kilka lat I jedno pytanie Myślisz, że jesteś lepszy? Jesteśmy tacy sami!  Tym nawiązaniem do kawałka Cool kids of death mogę rozpocząć przygodę z blogowaniem - idealnie obrazuje to gdzie obecnie jestem.  A kim jestem? Cieniem - żyję jedną nogą z moją rodziną, a drugą nogą jestem w życiu które chciałam kiedyś prowadzić - gdzie bardziej bym pasowała, gdzie nie czułabym tak dojmującego nieszczęścia i nie miałabym tak wielu blizn.  Traktuję tego bloga jako pamiętnik,jako forum, jako miejsce gdzie będę mogła pisać o tym o czym na codzień nie mam okazji porozmawiać.  Może poczuję się przez to lepiej, może po czasie spojrzę z dystansem na ten cały bajzel?  Trzydzieści-kilka lat, to trochę dużo będzie czytania.  Do następnego,  Satine.